Muse do Pierwszego Albumu

Hej, witajcie wszyscy moi elektryczni ukochani! (Słabo? słabo)
Zignoruję fakt, że bywam tutaj tylko kiedy akurat weźmie mnie tęsknota za napisaniem czegoś, co nie będzie tylko jakimś bezsensownym komentarzem mojego otoczenia czy tam środowiska, a coś, co innych też może zainteresować, zainspirować czy popchnąć do działania.

Widziałam setki blogowych (lub prędzej blogaskowych) opowieści o ulubionych twórcach i zespołach, ale większość opierała się po prostu na spisaniu kilku faktów z wikipedii i dodaniu coś od siebie że "fajnie grają i podobają mi się ich teksty", przez co były to informacje mocno jednostronne i subiektywne, a przy tym zazwyczaj... nudne i niewiele wnoszące. Moją ambicją natomiast było napisać jednocześnie o zespole, który kocham nad życie, ale tak, aby nie zanudzić swojego czytelnika a dodatkowo by tekst uchronić przed banalnością. Co zatem zrobiłam? Postanowiłam, że dowiem się po prostu czegoś więcej ze źródła, z którego niewiele osób może wypić. Tego posta choć wcześniej mogłam zaplanować, to wolałam poczekać aż znajdzie się okazja. No i w końcu poszłam do biblioteki bez konkretnego planu. I zobaczyłam przepiękny grzbiet opisany czterema literami w dziale biografii.

***

Początek może być nieco łopatologiczny, ale trzeba wrzucić parę faktów, jeśli jesteś tutaj i nie masz pojęcia, co się dzieje, ani kogo mam na myśli. A przyjemność mam dzisiaj ogromną aby pisać o brytyjskim zespole rockowym Muse składającym się z trzech członków - solisty i gitarzysty Matthew Bellamy-ego, basisty Chrisa Wolstenholme-a oraz perkusisty Dominicka Howarda. Początki działalności grupy sięgają roku 1998, który uważany jest za Wielki Rok Muse, na początku trio jednoczyło się pod nazwą Gothic Plague, jakże norweskotwardym i ciężkim, potem zespół nazwał się Rocket Baby Dolls, specjalnie na okoliczność zagrania w Bitwie Zespołów Teignmouth, ale (i jeśli o mnie chodzi to dziękuję Bogu, że tak się stało) niedługo później przemianowano go na krótszą i znacznie lepiej wpadającą w ucho, a przy tym dobrze oddającą ducha jego członków nazwę  - Muse.
Słowem wstępu - najwięcej można dowiedzieć się o przeszłości Matta - pochodził z bardzo udanej rodziny, jeśli można tak powiedzieć. Jego ojciec należał do rockowej grupy The Tornados i jedynym, co warto wiedzieć jest to, że nie otrzymał takiej sławy, jaka być może mu się należała. Najważniejszym utworem jego zespołu było 'Telstar' (podrzucam wam linka, możecie sobie przesłuchać). Utwór nie zdobył wówczas zbyt dużej popularności, ale sam Matt rozumiał, że dla brytyjskiej sceny muzycznej stanowił przełom. Jego matka była medium. Normalnym wieczorem w ich domu była sesja z tablicą ouija, w trakcie której wszyscy członkowie rodziny Bellamy siadali razem i w sumie nie wiem, co jest takiego super w przyzywaniu duchów, ale dla Matta i jego starszego brata te doświadczenia znaczyły bardzo wiele i odcisnęły na nich spore piętno. Kolejnym takim wydarzeniem, które mocno Matta ukształtowało był rozwód jego rodziców, co prawdopodobnie rozwaliłoby każdego, ale dopóki mógł on jeszcze przebywać w towarzystwie swojej babci, która dawała mu jakąś podporę w tym trudnym czasie, o tyle nie uwidoczniło się to aż tak szybko. Dopiero nieco później część tych emocji, jakie mu towarzyszyły, gdy stał się upartym, zbuntowanym młodym człowiekiem kierowanym przez złe towarzystwo mieliśmy okazję poznać, przesłuchując pierwszą jego płytę zawartych w emocjonalnym wokalu... ale o tym nieco później.
Matt zatem był dzieckiem muzyki. Przejawiał duży talent; starszego brata rodzice wysłali do szkoły muzycznej, jednak nie odnajdując w nim zbyt dużego kunsztu postanowili Mattowi oszczędzić tej - jak im się wtedy wydawało - bezcelowej edukacji. Doszedł samodzielnie do takiej wprawy że ze słuchu potrafił na rodzinnym pianinie wygrywać dowolne melodie. Słuchał muzyki klasycznej, a za najlepszego na świecie kompozytora uważał Berlioza, inspirował się też m.in. Chopinem (co słychać w jednej z piosenek - 'United States of Euroasia' z czwartego albumu).
Najmniej wiadomo o rodzinie i przeszłości Chrisa, chłopcy poznali się w wieku nastoletnim, gdy mieszkali w jednym mieście - Teignmouth w UK. Chris dołączył do tworzącej się grupy, gdy akurat brakowało w niej basisty, a Wolstenholme ze wcześniejszych doświadczeń potrafił grać na gitarze elektrycznej, dlatego po dołączeniu do Muse (czy też wówczas Rocket Baby... eh, no wiecie) stawiał dopiero pierwsze kroki w grze na basowej. Dominick z kolei od zawsze interesował się muzyką, choć jego rodzice nie byli muzykalni i właściwie w najmniejszym stopniu nie przyczynili się do pasji syna.
Jednym z ich pierwszych sukcesów było wygranie miejscowego konkursu na zespół w 1994 roku. W książce* opisano go tak, że wówczas chłopcy przeżywali okres fascynacji Nirvaną, która Mattowi np. pozwoliła odkryć, że swoje frustracje może przerodzić w muzykę, co otworzyło przed nim wiele możliwości. Zatem w konkursie w ich mieście, który był zarazem ich pierwszym koncertem, gdy grali przed publicznością, zaprezentowali kilka swoich wczesnych utworów - 'Weakening Walls', 'Yellow Regret', 'Small Minded', 'Pointless Loss', 'A Turn To Stone' (mieli ich jeszcze kilka ogółem: 'Backdoor', 'Sling', 'Feed', 'Jigsaw Memory').
Na promenadzie w rodzinnym mieście - od prawej Matt, Dominick, Chris
(są w tych samych strojach, w których grają na nagraniach z konkursu).

Bez problemu znalazłam wideo z tego koncertu dostępne na Youtube, więc klikając na tytuły przeniesie was do tych nagrań, możecie sobie śmiało obczaić, choć jakość kiepska, ale warto dla zobaczenia zespołu zanim odkryli swoje brzmienie ;)
Konkurs zakończyli własnym wykonaniem 'Tourettes' Nirvany, gdy Dominick zaczął rozwalać swoją perkusję, prowokując widzów do wtargnięcia na scenę. "Na końcu Matt, Chris oraz 50 innych osób obróciło w drzazgi cały sprzęt sceniczny, który nie był własnością zespołu, lecz organizatorów."* Matta ściągnięto siłą ze sceny, gdy nadal grał, natomiast sędziowie oszołomieni tym zrywem nie mieli innego wyjścia niż przekazać zespołowi nagrodę. Muse tego wieczoru wygrało. Co prawda nie dlatego, że dobrze grali, bo nadrabiali żywiołowością braki w umiejętnościach. Ale wygrali za "śmiałość".

Kilka późniejszych lat, gdy Dominick i Matt skończyli szkołę (Chris był rok młodszy) zespół co prawda koncertował po okolicznych pubach, ale nie zdobywał większej popularności. Do 1996 roku próby i koncerty odbywały się regularnie, Matthew spędził dwa lata na studiach medioznawczych, które otworzyły mu oczy na procesy i uprzedzenia rządzące mediami, które jeszcze bardziej utwierdziło go, że gazetom nie należy ufać i zawsze trzeba kwestionować "prawdy" jakie się nam narzuca. W sieci można się natknąć na zapisy audio ich koncertów (tu podrzucam jeden z 1997r. - wykonanie piosenki 'Host'; w komentarzach ktoś żartuje, że Matt naprawdę bardzo musiał nienawidzić Teignmouth). Powstawały wówczas zalążki utworów, które później trafiły na pierwszy album, jak 'Cave' i 'Overdue', będące efektem ćwiczeń Matta, jego prób wokalnych, stanowiły powrót do surowego rocka oraz muzyki klasycznej i były buntem w odpowiedzi na frywolny brytyjski pop; 'Muscle Museum', który jeszcze wspomnimy jako utwór, który stał się hitem, był efektem wycieczki Matta po Europie i jego inspiracji miejscowymi rytmami (germańskimi i greckimi). W każdym razie trzeba było dzielić raczkującą "karierę" z pracą zarobkową, do której zaliczały się najróżniejsze zajęcia chłopaków - obsługa w sklepie gitarowym, sprzątanie przyczep i toalet na polu campingowym (co było specjalnością Matta), udzielanie korepetycji, praca na budowie i masa innych, rozmaitych zajęć dorywczych. Dodatkowo Matt wdał się również w drobne kradzieże samochodów, kradnąc te rozbite i sprzedając je z niewielkim zyskiem, po pewnym nieprzyjemnym przeżyciu jednak uznał, że pora przestać. I dobrze, takiej gwieździe jak on można by chyba wybaczyć dosłownie wszystko ;)
Od tamtego czasu ich postępom uważnie przyglądał się producent Dennis Smith, założyciel studia nagraniowego Sawmills. Zaproponował im wydanie demo, tak więc już wkrótce - 11 maja 1998 roku pojawiła się pierwsza płyta Muse, 'The Muse EP'. Wspólnymi siłami zespołu i byłego łowcy talentów - Safty Jaffery-ego udało się wydać cztery utwory. Płyta została... zupełnie niezauważona przez prasę, bo wydana jedynie w 999 egzemplarzach, numerowanych ręcznie.
Na okładce widnieje kolaż złożony z trzech zdjęć
przedstawiających twarz Dominicka.

W jej skład wchodziły: 'Overdue', 'Escape', 'Cave' i 'Coma'.
'Overdue' to prymitywna - jak na talent i geniusz Matta, które mają się jeszcze objawić - opowieść o rozpadzie związku nastolatków przez zdradę.*
'Escape' brzmi jak wywody schizofrenika niepanującego nad swoją jaźnią; jest w niej zawarte również odniesienie do rozwodu rodziców Matta.*
'Cave' to natomiast rezultat lektury popularnej książki o wojnie płci - "Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus" sugerującej teorię, że mężczyźni w chwilach stresu szukają schronienia w metaforycznych jaskiniach.
EP-ka na początku sprzedawała się powoli, ale biorąc pod uwagę fakt, że rock, a tym bardziej rock alternatywny w Anglii, gdzie z roku na rok coraz bardziej opłacalny stawał się biznes muzyczny ukierunkowany na pop, a nawet pierwszy album (do którego wydania Muse zbliżało się ogromnymi krokami) zostanie przyjęty sceptycznie i ostrożnie, to nie ma się czemu dziwić. Nawet na konferencji In The City (coroczna impreza na której kolosy muzyki rockowej spotykają się jak masoneria na przeglądzie najbardziej obiecujących młodych zespołów, aby wytyczyć nowy kierunek dla muzyki) mimo zagrania dobrego koncertu przemysł muzyczny nadal nie był zdecydowany na ofiarowanie zespołowi szansy na zaistnienie. Byli co prawda wytypowani jako jeden z trzech najlepszych zespołów konferencji, ale uznali, że nie zamierzają podejść do decydującego koncertu konkursowego, ponieważ realia bawiących się ludzi ze środowiska muzycznego w najbardziej wyuzdany sposób w towarzystwie narkotyków sprawiły, że woleli nie brać udziału w tego typu imprezie, a ponieważ jeden reprezentant wydawał się bardziej zainteresowany przedstawieniem zespołu swoim amerykańskim mocodawcom, chłopaki odczuli, że nie wyszli z konferencji zupełnie z pustymi rękami.
Nadal w poszukiwaniu wytwórni Muse zwróciło się wówczas w stronę odległego Nowego Świata, gdzie zarezerwowano im już miejsce na znacznie większym od In The City, ale będącym jego amerykańskim odpowiednikiem - CMJ. Po tym koncercie wreszcie światło w tunelu oślepiło członków zespołu nadchodzącą chwałą. Columbia Records czuła się zainteresowana, John Leckie czuł, że chciałby Muse towarzyszyć przy pierwszym albumie. Wszystko załatwione. Zaproszono ich do LA aby ponownie pokazali na co ich stać. Zaproszenie zrealizowano w okolicach Święta Dziękczynienia w 1998 roku, koncert okazał się sukcesem, jednak wytwórnia nadal nie była zdecydowana. W dniu gdy trio miało już wracać do domu pojawił się reprezentant Maverick Records, innej wytwórni, prowadzonej wspólnie przez Madonnę z Guy-em Osearym, która na swoim koncie miała kontrakty z m.in. Prodigy czy The Deftones (nota bene to właśnie Deftones oraz Jeff Buckley wpłynęli na wokal Matta). Mieli oczywiście jeszcze raz wystąpić przed kilkoma szychami z wytwórni. Mimo że członkowie zespołu byli skacowani i niewyspani (HEJ, to przecież LA! :D) już po zagraniu 'Cave' oraz 'Muscle Museum' Oseary przerwał im i zaoferował kontrakt.
Tuż po tym Muse planowało trasy koncertowe - które niestety były jedynym sposobem na to, aby powoli nabierać popularności, gdyż ich muzyka nie miała dość siły przebicia aby niosła się na falach radiowych (szczególnie w okresie niesympatycznym dla muzyki rockowej w Anglii), zatem do dzieła!
Dzięki temu doświadczeniu oswajali się ze sceną i publiką oraz - a może przede wszystkim - tworzyli. Tym razem przed wydaniem pełnego albumu trzeba było jeszcze raz wydać płytę o mniejszych gabarytach, która zawierała pięć utworów, z których najważniejszym był 'Muscle Museum'. Utwór ten jest na tyle ciekawy, że jego tytuł pochodzi od dwóch słów - poprzedzającego i następującego po "muse" w słowniku. Zawiera nowatorskie solo gitarowe z którym wiąże się ciekawa historia jak podczas nagrania Matt zapomniał jednego akordu, ale pamiętał jego brzmienie, więc zostało nie zagrane, lecz odśpiewane przez Matta do wzmacniacza, dzięki czemu brzmi ono prawie jak gitara, ale bardziej upiornie, maniacko i ludzko (technika ta była wykorzystywana później i do dziś Matthew musi używać mocno przesterowanego mikrofonu  na scenie, aby odtworzyć w całości utwór). Piosenka opowiada o monumentalnej walce świadomości z najgłębszymi ludzkimi żądzami. To była przepustka Muse, choć może nie do sławy, ale wystarczyła, aby ludzie spojrzeli przychylniej lub w ogóle ich zauważyli, ponieważ płyta 'Muscle Museum EP' znów została wydana jedynie w 999 egzemplarzach i miała prawdopodobnie zginąć w milczeniu, niezauważona, tak jak jej poprzedniczka. Dzięki temu jednak Muse udało się zwrócić uwagę Steve-a Lamacq. Kim jest Steve?
Steve Lamacq jakimś cudem (Matt zakradł się do radia i podał 'Muscle Museum EP" recepcjoniście z prośbą o przekazanie jej Steve-owi) natknął się na najnowsze dzieło Muse i coś w nim dostrzegł, a jako że był prowadzącym The Evening Session w radiu BBC - największej brytyjskiej alternatywnej rozgłośni radiowej - zaproponował Muse główną pozycję podczas nadchodzącego tournee po Wlk. Brytanii Radia "1 Evening Session". Obok nich koncertować mieli również 3 Colours Red o ostrym punkowym brzmieniu oraz glamrockowy amerykański girlsband The Donnas. Z takiej propozycji nie można było nie skorzystać, mimo że była bardzo wymagająca i koncerty miały się odbywać praktycznie dzień po dniu.
Po jej zakończeniu w maju 1999 roku okazało się, że śpiewanie wysokim falsetem sprawiło, że aparat głosowy Matta kurczył się z wysiłku. Badający go lekarze nie mogli wyjść ze zdumienia, gdyż nigdy wcześniej nie widzieli u mężczyzny strun głosowych wyglądających zupełnie jak kobiece.*
Podczas przerwy między koncertami Muse ponownie zaproszono do LA na prośbę Maverick Records. Od razu po wyjściu z samolotu, gdy ich samochód zajechał na hotelowy parking w ich stronę rzucił się tłum fotografów, nie wiedząc z kim mają do czynienia, ale zakładając, że skoro przybyli do Hollywood trasowym autobusem to muszą być znani. Członkowie zespołu rozbawieni i zdziwieni sprytnie postanowili trzymać się tej konwencji i ruszyli w tango po różnych hollywoodzkich imprezach. Wówczas odbywała się ceremonia rozdania Oskarów, a występ dla wytwórni miał odbyć się następnego dnia. Nic więc dziwnego, że nie udał się specjalnie po nieprzespanej nocy.

I wreszcie nadeszła chwila nagrania pierwszego albumu. Pracował nad nią nie tylko cały zespół lecz do tego także John Leckie, z którym wiąże się kolejna ciekawa historia - otóż Matt zażyczył sobie, aby przy nagrywaniu 'Sunburn' jego głos imitował chropowate brzmienie pianina z nagrania DJ Shadowa, wówczas John (znany z tego, że posiadał sporą kolekcję mikrofonów kondensacyjnych skonstruowanych przez nazistów z polecenia Hitlera) zasugerował użycie starego niemieckiego mikrofonu używanego w czołgach, zapinanego na szyi i odbierającego wibracje krtani. Jak dla mnie wykonali świetną robotę, bo 'Sunburn' należy do moich ulubionych piosenek z tego albumu.
Został on ukończony po 3 tygodniach nagrań i nadano mu tytuł 'Showbiz'.

Album skonstruowano z trzynastu utworów. Rozpoczyna się zatem klimatycznym 'Sunburn' opowiadającym o winie i wstydzie, przechodzi w 'Muscle Museum', później nadchodzi nieco słabszy utwór 'Fillip' (fillip to nic innego jak bodziec - pobudzający lub stymulujący), który przygotowuje grunt pod piękną rockowo-bluesową balladę 'Falling Down' (zainspirowana kolekcją Roberta Johnsona), przechodzi w równie niepokojące co porywające 'Cave' (w albumie zakończone jest przerażającym wrzaskiem Bellamy-ego i to nagranie najwyższej nuty wyśpiewanej kiedykolwiek przez Matta - G#, dodatkowo cały utwór obejmuje największy zakres trzech i pół oktawy*). Następnie mamy utwór 'Showbiz' przechodzący w kolejną fantastyczną, wyciskającą łzy balladę 'Unintended' (moją ulubioną nota bene ♥) napisaną ponoć tuż po rozmowie telefonicznej Matta z dziewczyną jako niespodziewana piosenka miłosna, za którą podąża doskonałe, zaczynające się złowrogim, ponurym latynoskim tango a wybuchające żywiołowym refrenem 'Uno'. Kolejne jest funkowo szalone 'Sober', 'Spiral Static', znane nam już wcześniej 'Escape' oraz 'Overdue', po czym album wieńczy kolejna ballada, porównywana w swoim mocnym tekście do najbardziej wyszukanych kawałków Pink Floyd o tytule 'Hate This & I'll Love You'.

Ogólnie 'Showbiz' dawał się poznać jako zarówno ambitny, wyważony ale i lekko zachwiany i nie do końca perfekcyjny. Jednakże mógł być dopiero szczytem góry lodowej i Muse wówczas nie udało się wykorzystać całego swego potencjału, aczkolwiek zainteresowanie prasy zespołem wzrastało wykładniczo. Odbiór już nieco inaczej. Ale to historia na kiedy indziej ;)

_________________________
* Wszelkie przypisy pochodzą z książki "Nie z tego świata: historia Muse", Mark Beaumont, Wydawnictwo Kagra, 2014.

Nie wiem, co mnie wzięło na napisanie czegoś takiego, ale jestem szczęśliwa. Czytając tę książkę ciągle notuję sobie pewne rzeczy i prawdę mówiąc, kiedy byłam fanką Muse przed przeczytaniem tej książki cieszyłabym się, gdyby istniał choć jeden taki post jak ten. Prawdę mówiąc nie wiem jak będzie z odbiorem takiego artykułu, ale w sumie mam nadzieję że komuś przypadnie do gustu :)
Zrobię sobie przynajmniej jeszcze jednego posta, bo podoba mi się forma tego, poza tym jak sobie przepiszę wszystkie te porobione notatki na bloga to przynajmniej wiem, że nic mi się nie zgubi i nigdzie nie ucieknie.
W następnym poście więcej o samych koncertach i o tym, co Muse na scenie potrafi :D

Pozdrawiam!

Komentarze

  1. Ja polubiłam ten zespół od czasu gdy obejrzałam film "Zmierzch". Często go słucham jak mam np. dołka i kiepski humor. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och tak, 'Neutron Star Collision' napisana specjalnie dla tego filmu jest jedną z fajniejszych piosenek Muse ♥ Co ciekawe nawet Stephenie Meyer uważała ten zespół za "bogów rocka" jeśli dobrze pamiętam, bo tak napisała w podziękowaniach w którejś ze swoich książek z tej serii ;)
      Pozdrawiam również!

      Usuń

Prześlij komentarz

Napełnij mnie pozytywną energią!
Karma wraca!

Popularne posty z tego bloga

"Opowieść podręcznej" serial a książka. Porównanie

Dedykacja - piękny gest czy przestarzały, niepraktyczny rytuał?